Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Europejskie strachy

 

        Szczęśliwie się składa, że spośród 15 państw członkowskich Unii Europejskiej tylko w Irlandii musiało odbyć się referendum w sprawie akceptacji wyników traktatu z Nicei, do którego zawarcia doszło z takim trudem pół roku temu, wraz z końcem francuskiej prezydencji. Odrzucenie ustaleń nicejskich przez jeden z najmniej licznych narodów europejskich dla wielu było zaskoczeniem, a politycy europejscy opowiadający się za w miarę szybkim i daleko idącym poszerzeniem ugrupowania o kolejnych członków - przede wszystkim młode demokracje i gospodarki rynkowe z Europy Środkowowschodniej - poczuli się skonsternowani.

        Podkreśla się, że kto jak kto, ale Irlandia jakoby w najmniejszym stopniu ma "moralne prawo" do takiego zachowania, ponieważ kraj ten w największym stopniu sam skorzystał z integracji europejskiej. I to nie tyle ze względu na ułatwiony dostęp do wspólnego rynku czy też wartki dopływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, ale przede wszystkim wskutek znaczących transferów ze wspólnego budżetu UE. Jednakże aż 54 procent spośród około 800 tysięcy głosujących (na 2,9 miliona uprawnionych) powiedziała "nie". W tym kontekście "niegodne" zachowanie Irlandczyków interpretowane jest jako przejaw braku europejskiego solidaryzmu i partykularne zapatrzenie się we własne interesy. Z pewnością jest w tym źdźbło prawdy, ale są tu też inne aspekty.

        Co ciekawe, takiego obrotu sprawy nie spodziewał się rząd Irlandii i premier Bertie Ahern, będąc pewien zwycięstwa. Nie wiele zatem uczyniono, aby przekonać społeczeństwo, że poszerzanie UE może być korzystne również dla Irlandii, która w ostatnich kilkunastu latach przeżywa wyjątkowo korzystny - najlepszy chyba w całej swojej historii - okres prosperity. Natomiast przeciwnicy przyjmowania do Unii krajów posocjalistycznych (a w dalszej perspektywie także Turcji) byli bardzo aktywni. Straszono wizją dalszego ograniczania suwerenności i rozmywania się narodowej tożsamości wskutek zbyt daleko idącej "europeizacji" kultury. Straszono też nieuchronnością utraty funduszy strukturalnych oraz falą konkurencyjnej, taniej siły roboczej napływającej z zacofanego Wschodu.

        Rząd Irlandii poprzez pasywne zachowanie swoje zrobił. A dokładniej - nie zrobił tego, czego można by oczekiwać od polityki w tak newralgicznych czasach. Kampania przeciwników traktatu z Nicei odbywała się pod nośnym hasłem: "If you don't know, vote no" ("Jeśli nie wiesz, o co chodzi, głosuj przeciw"). A niestety przytłaczająca większość ludności Irlandii tak naprawdę i do końca nie wie, o co chodzi i co politycy w jej niby imieniu ustalili z innymi politykami działającymi w imieniu innych ludów Europy.

Co więcej - a ma to także implikacje dla innych krajów w obu częściach Europy - Irlandczycy głosowali nie koniecznie przeciwko samemu traktatowi, ale przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy, wyrażając przy okazji swoje niezadowolenie ze zbyt zcentralizowanego trybu podejmowania decyzji czy też ingerencji brukselskiej machiny biurokratycznej w wewnętrzne sprawy. Gdyby zatem porozumienie z Nicei dotyczyło nie poszerzania UE, ale - dajmy na to - harmonizacji podatków czy tworzenia zalążka wspólnej armii, to ani chybi też większość byłaby przeciwko takim rozstrzygnięciom.

        Teraz prezydencja w UE przechodzi do Belgii. A tam aż 57 procent ludności jest przeciwko poszerzaniu ugrupowania na Wschód kontynentu. I chociaż referendum tam nie będzie (nie jest to wymóg konstytucyjny), to polityka musi liczyć się poważenie z opinią publiczną. Jest przeto oczywiste, że parlament belgijski - a podobnie będzie w każdym innym państwie - nie może ratyfikować dalekosiężnych układów o strategicznych implikacjach międzynarodowych, kiedy co najwyżej trzecia część narodu to popiera. Trzeba więc wpierw przekonać własną opinię publiczną, że taka integracja ma sens. Ale czy faktycznie ma?

        Otóż tylko pod warunkiem, że kraje Europy Środkowowschodniej - a przede wszystkim Polska jako największy z nich, który skupia więcej ludności niż trzy państwa nadbałtyckie, Czechy, Słowacja i Węgry razem wzięte - będą szybko rozwijającymi się gospodarkami. Czy zaiste wypada się dziwić Irlandczykom, gdzie uprawnionych do glosowania jest mniej niż w Polsce bezrobotnych? Czy padający na nich strach powinien nas zdumiewać skoro tam - w kraju już względnie zamożnym - PKB rośnie w latach 1999-2000 aż o 11 procent średnio rocznie, podczas gdy w ponad dziesięciokrotnie liczniejszej Polsce  za ledwie o 4,1 procent, a teraz już jedynie o 2 do 3 procent? Skutkami bezsensownego schłodzenia gospodarki wystraszyliśmy Europę.   

Dziś to już nie czas pięknych słów i wzniosłych haseł o wspólnych korzeniach i wspaniałych tradycjach europejskich. Teraz najważniejsze jest to, czy Irlandczycy - a także Hiszpanie, Włosi, Niemcy i inni - nie będą straszeni zalewem imigrantów ze Wschodu. A nie będą, kiedy tempo wzrostu u nas będzie nie poniżej średniej zachodnioeuropejskiej, ale przynajmniej na poziomie dwukrotnie wyższym. A tak już przecież było.

Jeśli czegoś zatem naprawdę możemy się bać, to niskiej dynamiki rozwojowej. Niby to nasza strata, ale - jak widać - cudzy strach.

 

Warszawa, 25 czerwca 2001 r.