Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Publikacje

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prognozy, polityka i rzeczywistość

 

        To naturalne, że chcemy wiedzieć, co nas czeka w bliższej i dalszej przyszłości. Dziś przede wszystkim ciekawi jesteśmy, jak podstawowe tendencje gospodarcze rzutować będą na standard życia i jego zmiany w nadchodzących latach. Stąd też z zainteresowaniem śledzi się zapowiedzi co do zmian takich wskaźników, jak tempo wzrostu (albo spadku) produkcji i dochodów czy też skala bezrobocia i inflacji. Najwięcej uwagi przy tym przykuwają prognozy krótko i średnioterminowe. Zaciekawienie przewidywaniami, co będzie działo się za lat 10 czy 20, jest dużo mniejsze.

Psychologicznie łatwo wyjaśnić taką koncentracją uwagi na doraźnych problemach. Żyjemy przecież w czasach trudnych i ciekawych zarazem. Mniejsze zafrapowanie długofalowymi wizjami bez wątpienia bierze się i stąd, że nawet przewidywania na okresy krótkie często się nie sprawdzają. Wielu sądzi zatem, że nie warto zaprzątać sobie głowy jeszcze bardziej wątpliwymi przewidywaniami na daleką przyszłość. Skoro nie wiadomo, co nas czeka na wiosnę, to skąd mamy wiedzieć, co nas może spotkać za pół pokolenia? Aby jednak spotkało nas coś dobrego, warto o tym cały czas myśleć. Pamiętając, oczywiście, o najbliższej wiośnie. A nawet i o przedwiośniu.

 

Zmienność prognoz

O ile jest rzeczą zrozumiałą, że prognozy gospodarcze się zmieniają, o tyle niektórych może zaskakiwać, że czasami dzieje się to nader szybko. Niekiedy nawet - na przykład w odniesieniu do przewidywanej dynamiki produkcji - tak radykalnie, że wręcz odwraca się znak stawiany przed wskaźnikiem oczekiwanego tempa wzrostu. Miało być plus jeden, a teraz mówią, że może być minus jeden. Ale czy zaiste jest ono oczekiwane? I przez kogo? Na podstawie jakich założeń?

Są to pytania ciekawe nie tylko dla ekonomistów i przedsiębiorców, ale także - a może zwłaszcza - dla polityków i szerszej publiczności. Na podstawie głoszonych prognoz bowiem podejmowane są rozmaite decyzje zarówno przez rządy, jak i korporacje, przez inwestorów i przez konsumentów. Co więcej, warto zrozumieć istotę prognoz oraz ich kaprysy, ponieważ ich formułowanie i interpretacja, a zwłaszcza komentowanie w mediach, służy niekiedy manipulowaniu opinią publiczną.

Zastanawiające jest, jak bardzo prognozy - nawet te metodologicznie w pełni profesjonalnie i opracowywane w oparciu o najlepsze dane - podlegają emocjom i ciśnieniu chwili. Dotyczy to także takich organizacji, jak Bank Światowy, MFW czy OECD, które pod wpływem ostatnich wydarzeń politycznych wydają się zbyt skore do redukcji wcześniej przewidywanych wskaźników. Z pewnością chcą one też skorzystać z nadarzającej się okazji urealnienia wygórowanych i nadmiernie optymistycznych przewidywań. Atak terrorystyczny na USA i towarzyszące mu zamieszanie stworzyły ku temu niecodzienną okazję.

Za tymi organizacjami idą najczęściej inni, którzy z jednej strony bazują na ich pierwotnych prognozach, z drugiej zaś bardzo silnie poddają się oddziaływaniu efektu demonstracji. Niby prognozowanie opiera się na przesłankach naukowych, ale jest z nim trochę tak jak z modą. Dlatego też nastroje panujące w najbardziej wpływowych organizacjach szybko się rozprzestrzeniają i udzielają innym, często bez niezbędnej dozy refleksji i krytycyzmu. Tak więc teraz - niezależnie od poważnych przesłanek sugerujących rewizję niektórych wcześniejszych przewidywań - zapanowała światowa moda na pesymizm. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy i na rodzimym gruncie jej nie ulegli. Trzeba przecież iść z modą...

Bez mała wszędzie przeto obserwujemy minorowe nastroje w odniesieniu do prognoz tempa wzrostu światowego handlu i produkcji. Po okresie nadmiernej euforii - biorącej się między innymi z nieracjonalnego zapatrzenia się w rzekomy amerykański cud gospodarczy i jakoby już koniec epoki cykli koniunkturalnych - teraz weszliśmy w fazę nadmiernego defetyzmu. "Nowa gospodarka" - a zwłaszcza jej zewnętrzna powłoka w postaci nadętego balonu na rynku kapitałowym, który przecież musiał pęknąć - ostro wyhamowała, spada więc ogólna dynamika gospodarcza. A jeszcze bardziej spadają oczekiwania co do pozytywnych tendencji na najbliższą przyszłość. Skrajni defetyści widzą ją już tylko czarno.

Na tle poważnego załamania koniunktury w USA oraz towarzyszącego mu jeszcze głębszego tąpnięcia oczekiwań podmiotów gospodarczych, największe organizacje międzynarodowe ścigają się w korygowaniu w dół własnych prognoz, prowokując innych do pójścia ich śladem. Niekiedy wręcz licytują się same z sobą, w krótkich odstępach czasu weryfikując w dół własne prognozy, jak chociażby ostatnio uczynił to MFW. O ile w maju przewidywał wzrost światowego PKB na 2001 rok jeszcze o 3,2, to w październiku już tylko o 2,6 procent.

Konsekwentnie dla roku 2002 stopa ta spaść powinna według tych prognoz z pierwotnie zakładanych 3,9 do 3,5 procent. Nie oznacza to bynajmniej jakiegoś załamania, jak próbują to niektórzy nam wmówić, gdyż w roku 2002 wzrost światowej produkcji byłby prawie taki sam, jak w roku 1999 (3,6 procent) i aż o jedną trzecią szybszy niż w tym roku. W Polsce zaś w roku 1999 PKB zwiększył się jeszcze o 4,8 procent, a w roku przyszłym, być może, czeka nas stagnacja.

Oczywiście, dla polskiej gospodarki - ze względu na powiązania ekonomiczne i geograficzną strukturę handlu - relatywnie największe znaczenie ma koniunktura w Unii Europejskiej. Dla tego obszaru MFW obniżył prognozy wzrostu PKB na rok 2001 z 2,4 do 1,8 procent (a OECD nawet do 1,6), zaś na rok 2002 z 2,8 do 2,2 procent. OECD jednak prognozuje, że już w końcu przyszłego roku region ten powróci do swego długookresowego trendu wzrostu około 3 procent. We wszystkich tych przypadkach jest to wyraźnie więcej niż w Polsce.

Pomimo to mnożą się wokół eksperci i analitycy, którzy radykalnie obniżają wcześniejsze prognozy, uzasadniając to nie własnymi błędami i zlekceważeniem szkodliwości polityki schładzania koniunktury, ale rzekomym wpływem czynników zewnętrznych. Zawsze znajdzie się jakiś "dyżurny" kryzys, na który można zrzucać winę za błędy swoich prognoz, a zwłaszcza polityki. Była Indonezja, Rosja i Turcja, będzie Argentyna i inni. "Krajów do bicia" więc nie zabraknie.

  

Jak tygrys nie chciał dostać zadyszki        

        Prognozy poważnych organizacji i instytutów naukowych, a także odpowiedzialnych uczonych, mają to do siebie, że ich autorzy do nich powracają. Zwłaszcza wtedy, gdy się mijają z rzeczywistością. Wytłumaczenie odbiorcom, dlaczego wcześniejsze przewidywanie się nie sprawdziły - a to ze względu na trudne czy wręcz niemożliwe do przewidzenia zmiany determinantów rozwoju zdarzać się musi - to niezbywalny element profesjonalizmu i szacunku wobec adresatów prognoz, obojętnie czy są nimi rządy, firmy, inwestorzy czy obywatele. Wspomniane organizacje zawsze tak czynią.

Każda kolejna prognoza nawiązuje do poprzednich i wszechstronnie wyjaśnia źródła rozbieżności. Najczęściej biorą się one z przyjęcia mylnych założeń lub też nieprzewidywalnych wcześniej szoków. Zdarza się jednak, że przyczyną są błędne założenia teoretyczne czy też niewłaściwe modele ekonometryczne. Porównywanie jednak tego, co zapowiadano, z tym co się stało, uwiarygodnia intencje prognozującego, a tym samym jego przewidywania na kolejne okresy - nawet jeśli pomylił się co do poprzednich.

        Rozliczenie się z publicznie prezentowanych prognoz jest także elementem kultury politycznej, której nie zawsze starcza. Jeśli coś głosi się w mediach po to, aby przekonać ludzi do swoich przewidywań, to po prostu jest się im winnym wyjaśnienia, dlaczego stało albo też dzieje się inaczej. Gdzie tkwił błąd? Może brać się z nieprzewidywalnego zwrotu istotnych okoliczności albo też z przyjęcia niewłaściwych założeń lub złej metody. Wtedy autor odpowiada za błędy warsztatowe.

Chyba że mamy do czynienia nie z obiektywnie opracowywana prognozą, ale z subiektywną "pomyłką". Bywa bowiem i tak, że celowo wprowadza się opinię publiczną w błąd, sugerując jej jakoby nadchodzące drastyczne pogorszenie sytuacji ekonomicznej po to, aby zrazić ją do osób prowadzących politykę gospodarczą. Naiwni mogą nawet liczyć, że - zważywszy na siłę oddziaływania mediów na oczekiwania, a oczekiwań na rzeczywistość - "słowo ciałem się stanie" i ich niepobożne życzenia się ziszczą.

Tak było na przykład latem 1995 roku, kiedy to jedna z gazet lansowała z wielką determinacją fałszywe i tendencyjne prognozy przygotowane na zamówienie przez jeden z ośrodków badawczych. Gdy już po propagandowej nawałnicy musiały zniknąć z pierwszej strony tytuły, że oto Polska jako gospodarczy "tygrys" Środkowowschodniej Europy dostaje niby zadyszki, nikt nie zechciał później wyjaśnić, dlaczego autorzy tamtych prognoz aż tak bardzo się pomylili. Zła metodologia? Niedoskonała teoria? Jakiś nie przewidywany, szczęśliwy dla Polski traf, że "tygrys" zdechł nie wtedy, a dopiero kilka lat później, wskutek innej już polityki? Co też spowodowało, że "tygrys" nie dostał zadyszki i mimo zapowiedzi (życzeń?) gazety, że tempo wzrostu PKB spadnie do "tylko" 4 procent, w końcowych kwartałach realizacji "Strategii dla Polski" przekraczało ono 7 procent?

Bywa też i tak, że te same ośrodki i eksperci przeginają w drugą stronę, jeśli z kolei chcą posłużyć się prognozami jako instrumentem wspierania błędnej polityki rządu i osób, których z jakichś względów (najczęściej nie bezinteresownie) lubią i cenią (z reguły nie bez odwdzięczania). Wtedy intencjonalnie zawyżone (czyli zafałszowane) prognozy stopy wzrostu w przyszłości mają poniekąd substytuować jego doraźnie marny poziom.

Tak właśnie było, kiedy to jeden z często się mylących i równie często przywoływanych w gazetach doradców ministra finansów głosił, że oto w roku 2000 wzrost PKB wyniesie 6 do 7 procent. A przecież z każdej naprawdę profesjonalnej prognozy wynikało jasno, że gospodarka jest przechłodzona i nie przyspiesza, tylko coraz bardziej zwalnia; w końcu tempo wzrostu wyniosło ledwie 4 procent i dalej drastycznie spadało. Otóż tego typu pomyłki to nie są warsztatowe potknięcia i metodologiczne wpadki, choć i to się zdarza. Są to świadome przekłamania służące jako instrumenty polityki - tej niegospodarczej. Dlatego też z zasady nie wraca się u nas do uprzednich prognoz, bo niejednokrotnie wiązać musiałoby się to z kompromitacją jakże wielu, niezależnych oczywiście, instytutów badawczych i analityków.

 

Pobożne życzenia i poważne scenariusze

        Co dalej? Czego teraz można się spodziewać i jak obecnie należy prognozować tendencje gospodarcze? Pozostawmy na razie świat, powtarzając może tylko, że od tendencji występujących w globalnej gospodarce doprawdy aż tak wiele w Polsce nie zależy. U nas bowiem o dynamice produkcji w prawie czterech piątych decyduje popyt wewnętrzny. Jeśli on jest stłamszony, takoż i jest z ogólną koniunkturą. Jaka zatem może ona być w następnym roku i potem?

To zależy od strategii i programu działań. I dlatego wolę - jak zawsze w podobnych przypadkach - kreślić alternatywne scenariusze i podpowiadać słuszne rozwiązania polityce gospodarczej, niż formułować bierne prognozy. Własnych zresztą nie opracowuję, a korzystam z najlepszych przygotowywanych przez naprawdę niezależne ośrodki. Mylę się wtedy tak samo jak one. Jak chociażby wtedy, gdy tak samo jak one nie zakładałem, że chora polityka pieniężna będzie tak długo kontynuowana. Gdybym to założył, to oczywiście prognozowałbym już dawno na ten rok nie więcej niż 1,5 wzrostu PKB. I jeszcze mniej na rok następny.

        Wiedząc wszak, co od czego w procesach rozwojowych zależy i jaki jest punkt startu, na rok 2001 można zakreślić dosyć szeroki przedział scenariuszy ewolucji sytuacji gospodarczej. No, może niekoniecznie rozwoju, gdyż - jeśli tylko przyjąć, że nadal nie nastąpi stosowny przełom w polityce finansowej - prawdopodobna, niestety, jest nawet recesja. PKB może spaść w przyszłym roku o tyle mniej więcej, o ile w tym rośnie. Jedni nam tego życzą, inni - metodologicznie poprawnie wobec przyjętych przez siebie założeń - tak to widzą. Tak więc przełom mileniów wyszedłby nam zupełnie na zero.

Ale nadal jest możliwy - bo jeszcze nie jest za późno - taki zwrot w polityce pieniężnej i budżetowej, że miast dalej się obniżać, już od pierwszego kwartału nowego roku dynamika produkcji zacznie ponownie się zwiększać. Wówczas za rok o tej porze nie będzie nam dochód narodowy spadał, ale rósł, być może nawet o 4 procent. Czy tak będzie, to zależy nie od pasywnych prognoz czy scenariuszy, ale od aktywnej polityki.

Wraca zatem pytanie, od czego z kolei ona zależy i dlaczego wciąż jest tak koszmarnie zła? Dlaczego - skoro można skokowo przyspieszyć tempo wzrostu produkcji - już prawie nikt, łącznie z nowym rządem, tego nie przewiduje? Pewnie dlatego, że w Polsce trafne prognozowanie wymaga bardziej kunsztu w rozpoznawaniu meandrów politycznych niż doskonałości warsztatu ekonometrycznego. No ale przecież w rządzie mamy polityków, a nie ekonometryków. Dlaczego więc tracimy czas? Szkoda go. Tym bardziej, że jeden jest tylko rok 2001. Jak i każdy następny.