Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Akademicki sport i zawodowa kariera

 

        

Gdyby ktoś zapytał, co najbardziej odróżnia polskie wyższe uczelnie od amerykańskich uniwersytetów - zarówno prywatnych, jak i stanowych - to najbardziej rzucająca się w oczy różnica tkwi nie na polu badań naukowych czy akademickiej dydaktyki, ale w sferze aktywności sportowej. Oczywiście, częstokroć wyposażenie naszych bibliotek i laboratoriów pozostaje daleko w tyle, jak też w niektórych przypadkach poziom fachowości naszej kadry i wiedzy studentów nie jest jeszcze dostatecznie konkurencyjny, ale najbardziej uderzającą różnicą pozostaje sport - jego rozmach, warunki uprawiania, implikacje.  

Jest to tym bardziej ciekawe, że przebogate życie sportowe nie jest li tylko i wyłącznie kwestią indywidualnej aktywności oraz nawyków wyniesionych z domu rodzinnego i szkoły, ale z reguły jest dobrze zorganizowane przez same uczelnie i przez nie także w podstawowej mierze finansowane. Szczególnie godne uwagi jest to, że o doinwestowanie i wyposażenie aren sportowych dba się z pieczołowitością nie mniejszą niż o stan obiektów stricte akademickich. Podczas pobytu na University of Rochester zawsze wrażenie na mnie wywierało to, że gdy nawet bardzo późnym wieczorem kończyłem pracę w bibliotece, to na sąsiednim boisku trwały jeszcze jakieś zmagania. Gdy zaś przed samą północą sam wychodziłem z pobliskiej wielofunkcyjnej hali sportowej, to w bibliotece wciąż jeszcze było pełno studentów.  

   

        Spostrzeżenie o olbrzymiej aktywności sportowej odnosi się przy tym do wszystkich typów uczelni, bez względu na ich prestiż i notowania w rankingach. To nie jest tak, że te mniej znane próbują "nadrobić" i poprawić swoją pozycję organizując drużynę a to koszykówki, a to siatkówki czy też sekcję pływania lub gimnastyki, gdyż nawet na najbardziej dostojnych uniwersytetach z tzw. ligi bluszczowej (ang. Ivy League) uprawia się całą paletę dyscyplin sportowych. Co prawda, to już zamierzchłe czasy, gdy największym wydarzeniem w amerykańskim futbolu były zmagania na szczycie pomiędzy słynnymi Yale i Harvardem; dzisiaj taką rolę pełni Super Bowl, który dla kibiców USA ma bez wątpienia większe znaczenie niż dla Europejczyków finał piłkarskich mistrzostw świata. Ale wciąż oba te znakomite uniwersytety mają nie tylko drużyny futbolowe, ale także zespoły szermierki, hokeja na trawie, biegów przełajowych, golfa, squash'a, lacrosse i wiele innych.

Co wręcz zdumiewa, o ile przed 40 laty "tylko" co piąty student uniwersytetów Ivy League był sportowcem, to obecnie aż 27 procent uprawia sport regularnie, w sposób zorganizowany przez uczelnie. Obserwowałem to między innymi podczas pracy na Yale, nie tylko wykładając wysportowanej młodzieży, a nade wszystko - choć nie będąc stowarzyszony w klubie - samemu biegając na przełaj tak po campusie, jak i okolicach.

 

        Niektórzy argumentują, że coraz więcej studentów uprawiających sport to uboczny skutek rekrutacji młodzieży murzyńskiej, może nieco gorzej przygotowanej intelektualnie (potwierdzają to wyniki testów), ale za to lepiej fizycznie. Może to być prawdą w przypadku niektórych nie najlepszych uczelni, ale trudno uznać to za regułę.

Fakt, że podczas ostatnich 20-30 lat polityczny nacisk na równouprawnienie rasowe odbił się swym pozytywnym piętnem na zmianie proporcji przyjęć na uczelnie. Zdecydowanie więcej niż uprzednio jest na nich młodzieży "kolorowej", a część z niej przyjmowana bywa na studia pod kątem uzdolnień sportowych. Rekrutowana jest ona poniekąd do określonej sekcji sportowej, a przy okazji na jakiś kierunek studiów, a nie odwrotnie. Studenci ci radzą sobie wszakże wcale dobrze nie tylko w sporcie - który jest przecież jedynie urozmaiceniem akademickiego życia - ale i w nauce oraz późniejszej zawodowej karierze.

Spośród grupy 700 murzyńskich studentów przyjętych na Uniwersytet Kalifornijski w roku 1966 - a wielu z nich było wyselekcjonowanych jako sportowcy zasilający uczelniane kluby - w 16 lat później 70 było lekarzami, około 60 prawnikami, 125 menadżerami firm i ponad 300 aktywistami różnych organizacji obywatelskich i społecznych. Współcześnie UCLA jest wyjątkowo barwnym uniwersytetem, gdyż przy rekrutacji kryteria rasowe są ustawowo brane pod uwagę, tzn. rokrocznie przyjmowana musi być określona grupa młodzieży "kolorowej"; takie amerykańskie "punkty za pochodzenie". I mogę stwierdzić także w oparciu o własne doświadczenie wyniesione z wykładów na tym pulsującym życiem uniwersytecie, że wszyscy są równie dobrymi studentami - także ci, którzy dostają się na uczelnię pomimo gorszych wyników w szkole średniej i kontrolnych testów, ale za to dzięki większym talentom sportowym.

Dlaczego zatem tyle jest troski o krzewienie kultury fizycznej na amerykańskich uczelniach? Dlaczego nie pozostawiają one tego samym zainteresowanym? Dlaczego państwo (administracje stanowe) angażują się w tę domenę? Jak to jest możliwe, że w tej twierdzy liberalizmu i wolnego rynku dopłaca się także z kiesy publicznej i pieniędzy podatników do akademickiego sportu? Czy chodzi tylko o interesy - no bo przecież robi się je przy okazji na wszystkim, gdyż zawsze czyjś wydatek jest czyimś dochodem - czy też stoi za tym coś więcej? Otóż tak. I to nie tylko ten znany nam wszystkim "zdrowy duch w zdrowym ciele".

Pogłębione analizy postaw na studiach i przebiegu profesjonalnych karier wskazują na co najmniej dwa godne uwagi aspekty akademickiego sportu i sensu łożenia nań sporej nawet ilości środków finansowych.

Po pierwsze, do uprawiania sportu w grach zespołowych potrzebna jest gotowość do pracy w grupie i ta umiejętność jest potem kultywowana w życiu zawodowym, z pożytkiem dla firmy i jej efektywności. Owocuje to zatem i na uczelniach, i w pracy.

Po drugie, sportowcy wcześnie pojmują, że uczciwa konkurencja jest rzeczą nie tylko niezbywalną w życiu, ale i korzystną, sprzyjającą rozwoju w długim okresie. Nie jest do końca jasne, jak ta typowa dla sportu rywalizacja wpływa na zdolność do konkurencyjnych zachowań podczas późniejszych karier zawodowych, ale wydaje się pewne, że ci, którzy posiedli tę umiejętność jako sportowcy - ale zarazem potrafili przy okazji studiów nauczyć się nie mniej niż inni, którym na sport nie starczyło czasu, ochoty, talentu - radzą sobie lepiej.

 

Praca w uwikłanej w nieustanną konkurencyjną walkę gospodarce rynkowej wymaga dokonywania nieustannych wyborów; raz jest się ich podmiotem, innym razem przedmiotem. Sportowcy są do tego lepiej przygotowani, gdyż nieustannie sami podlegają selekcji, klasyfikacji, eliminacji lub awansowaniu. Wygrywają, przegrywają, niekiedy remisują. Sądzę, że oprócz tego, iż na studiach mieli dużo sportowej frajdy, to później - w życiu zawodowym, choć innymi kieruje się ono kryteriami - rzadziej przegrywają.