Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nieustający maraton

 

        Maraton - jak mało która konkurencja sportowa - wymaga szczególnie umiejętnego rozłożenia sił. Zasada ta obowiązuje tak największych mistrzów na tym najdłuższym, przysłowiowym wręcz dystansie, którzy potrafią przebiec 42 kilometry i 195 metrów w niewiele ponad dwie godziny, jak i amatorów, którzy na pokonanie takiego dystansu potrzebują czasu co najmniej dwa razy więcej. Złe zaplanowanie wysiłku czy brawura na początkowych kilometrach albo też szarpanina i brak właściwego rytmu skazują na niepowodzenie. Nadchodzi taki moment, kiedy biec dalej się nie da.

        Co ciekawe, podobnie zdarza się w wypadku niektórych przedsięwzięć gospodarczych. Właśnie mamy do czynienia z kompromitującym "pęknięciem" w pół drogi do mety. Oto raptem w środku roku - gdy przebiec trzeba jeszcze drugą połowę dystansu - tzw. schładzanie gospodarki doprowadziło do załamania podstawy funkcjonowania państwa, czyli naszego wspólnego budżetu. Podcinanie poprzez wyhamowanie dobrej koniunktury gałęzi, na której siedzi gospodarka narodowa i finanse publiczne to działanie równie nieodpowiedzialne, jak celowe osłabianie zawodnika przed startem do maratonu. To tak jakby pozbawiać go sił witalnych właśnie wtedy, gdy są one mu najbardziej potrzebne, aby pokonać czas i przestrzeń.

        Tak właśnie postąpiono z polską gospodarką, gdyż poprzedni minister finansów zablokował swoją błędną polityką dobrą koniunkturę i gdy już wyraźnie szła ona ku załamaniu, pozostawił taki stan rzeczy swym następcom, sam ewakuując się na inny statek, który jeszcze jakoś płynie. A przecież gdyby tylko dobrze przewidzieć, jaka będzie na kolejnych odcinkach nieustannego gospodarczego maratonu konfiguracja terenu, po której "biec" przychodzi naszej gospodarce i gdyby nie zwalniać wówczas, gdy tego czynić nie należy, to moglibyśmy cały czas poruszać się do przodu w zupełnie przyzwoitym tempie. Teraz okazuje się to już niemożliwe; miast tempa wzrostu rzędu 6 do 7 procent rocznie oscyluje ono w przedziale 2 do 3 procent.

Miast wytrwałej realizacji budżetu, nieodzowne jest łatanie mnożących się dziur i jego nowelizacja w pół drogi. Miast utrzymanie zdrowego pulsu i równego kroku mamy zatem do czynienia z zaburzeniami gospodarczego krwioobiegu i doraźną szamotaniną w miejsce tak potrzebnej strategii rozwoju. Już nie tylko "fachowcy" od takiej bieganiny nie wiedzą, w jakim tempie zmierzać, ale nawet wydają się nie znać do końca kierunku, w którym trzeba się poruszać. Gospodarka przekroczyła punkt LT.

Teraz wszyscy mamy problem, choć winni dalej zachowują się tak, jakby ich trenerskie metody miały jeszcze jakiś sens. Otóż nie mają już od dawna, tylko teraz - gdy załamała się wpierw dynamika produkcji, a w ślad za tym trzeszczą finanse publiczne  i, co  gorsza, chwieje się i tak skądinąd słaba równowaga społeczna - beznadziejność stosowanej terapii widzą już bez mała wszyscy. Czas zmieniać trenerów.

Maraton biegnie się tak, aby nie przekroczyć krytycznego punktu LT, czyli tzw. bariery mleczanowej. Po spaleniu węglowodanów organizm przechodzi do zużywania tłuszczów, ale nie jest to proces rutynowy. Trzeba więc biec w takim tempie - jedni ponad 20 km na godzinę, inni mniej niż 10 - aby sił starczyło do mety, a kwas mlekowy wydzielał się według funkcji liniowej. Gdy zaś mięśnie zakwaszają się zbyt szybko, biec dalej nie można; bilans energii i wysiłku pęka jak dziurawy budżet.

Podczas XIX Maratonu Toruńskiego do mety dobiegli prawie wszyscy. Tylko kilku zawodników wycofało się po drodze. Najszybszy pokonał dystans w niewiele ponad dwie i pół godziny, najwolniejsi w niespełna pięć. Ale wszyscy znali swoje możliwości i - w odróżnieniu od niektórych polityków, którzy i tym się różnią od maratończyków, że przecież "biegają" sobie nie na własny rachunek i nie dla własnej przyjemności, tylko w służbie publicznej - potrafili zmierzyć zamiary na siły.

Dla mnie był to pierwszy maraton w życiu. Faktycznie największą sztuką jest utrzymanie właściwego tempa i rytmu oraz nie poddawanie się ani własnym słabościom, aby zwolnić, ani też przydrożnym kibicom, którzy sami pijąc piwko, usiłowali dodawać animuszu okrzykami "gazu!, dawaj gazu panie premier!". Odpowiadałem w duchu "sam se dawaj!" i biegłem równo z szybkością 10,2 km na godzinę. Tak jak w latach 1994-97, gdy produkcja rosła w tempie 6,4 procent rocznie. Może więc nie był to jednak mój pierwszy maraton?... Ale na pewno nie ostatni!