Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Stany (nie)zjednoczonej Europy

 

        Zbliża się jesienny szczyt Unii Europejskiej, a tym samym powoli dobiega końca kadencja Francji jako półrocznego lidera tej formacji. Gdyby sprawy biegły dotychczasowymi torami, to każdy z pozostałych 14 członków miałby sukcesywnie swój semestr, a obecnemu gospodarzowi funkcja ta przypadłaby ponownie w pierwszej połowie roku 2008. Czy tak będzie, to zależy od spotkania w Nicei, gdyż zapadające tam rozstrzygnięcia pośrednio przesądzać będą, ilu członków w przyszłości będzie liczyła UE i jakie wówczas będą wewnętrzne mechanizmy rządzenia.

Szczyt w Nicei ma zasadnicze znaczenie dla reformy systemu politycznego, mniejsze zaś dla samych procesów gospodarczych toczących się w łonie ugrupowania, które wchodzi w fazę zasadniczych wyborów dotyczących procedur podejmowania decyzji wiążących wszystkie kraje. Oznacza to także przyszłych członków. To właśnie perspektywa poszerzenia Unii o 13 kolejnych państw intensyfikuje debaty na temat, jak rządzić, by cała formacja funkcjonowała sprawnie, a zarazem decyzje były w miarę bezkonfliktowo akceptowane.   

Jest to problem wielkiej wagi, gdyż coraz wyraźniej widać, że wszystkie koncepcje - od stosowania tzw. kwalifikowanej większości, gdzie sprzeciw jednego tylko kraju znoszony byłby pozostałą większością głosów, do mechanizmu tzw. podwójnej większości, gdzie wymagane byłoby nie tylko uzyskanie poparcie większości krajów, ale równocześnie krajów, w których w sumie żyje większość ludności całej Unii - wywołują wielkie emocje. Jak oczekiwać, że na przykład Brytyjczycy zgodzą się - wbrew woli swego parlamentu i większości obywateli - aby unijna większość ustalała ich obciążenia podatkowe? Albo jak państwa nadbałtyckie mają przyjąć rozwiązanie "podwójnej większości", co w ich przypadku oznaczać może, iż wielokrotnie mogłyby być zmuszone przyjmować niechciane przez siebie rozwiązania?

        To już są trudne sprawy, a będą jeszcze trudniejsze po poszerzeniu Unii, co staje się coraz bardziej widoczne, między innymi w powściągliwości okazywanej przez państwa nordyckie czy domaganiu się większych wpływów przez Hiszpanię. Przyjęcie mechanizmu "podwójnej większości" (przy którym notabene znaczenie Polski byłoby proporcjonalnie większe niż to wynika z naszego udziału w globalnej produkcji czy też w obrotach handlowych) oznaczałoby niejednokrotnie, że wdraża się w jakimś kraju rozwiązania systemowe i regulacje prawne wbrew narodowemu stanowisku, które wyraża jego rząd i parlament. Ale - jak wiemy - zdarza się, że rządy i parlamenty racji nie mają; i w Berlinie, i w Wilnie. Czy zechcą przeto ograniczyć swe władztwo w imię wspólnego dobra? Przy czym wspólnota wyższego rzędu - europejska - górować musiałaby nad wspólnotą rzędu niższego - krajową. Nicea pokaże, jak daleko nam jeszcze do tego.

        Pokaże ona też i coś innego. Otóż w oficjalnych dokumentach i wypowiedziach Unia Europejska przez wszystkie te lata nie podnosiła wprost kwestii relatywnie niskiego poziomu rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej jako głównej bariery na drodze integracji ich gospodarek z Europą Zachodnią. Niby nie wypadało, ponieważ akcentowane były głównie wątki polityczne oraz formalno-prawne. Z tego też punktu widzenia kraje posocjalistyczne osiągnęły sporo. Na niektórych obszarach nasze regulacje albo już dorównują, albo też niewiele pozostają w tyle za unijnymi. Co zaś do efektywności ich stosowania, niestety jest znacznie gorzej - między innymi ze względu na brak doświadczeń, lekceważenie znaczenia budowy rynkowych instytucji w początkowych latach transformacji, słaby poziom części kadr, ogólnie niższy stan kultury rynkowej, relatywnie mniejszą stabilność polityczną. Teraz jednak stosunek tamtej części Europy do naszej zmieniać się może na coraz mniej korzystny. Właśnie ze względu na jakościowe różnice w poziomach rozwoju. Nadal wszakże nie będzie mówiło się o tym w oficjalnych dokumentach.

        Dziesięć lat temu - gdy wraz z nadejściem transformacji nadszedł też czas postawienia kwestii zjednoczenia Europy - nikt nie spodziewał się tak marnych efektów w sferze realnej gospodarek posocjalistycznych. Można było przecież osiągnąć dużo więcej mniejszym kosztem. Niestety, stało się inaczej. Nawet w Polsce - kraju względnego sukcesu z punktu widzenia wzrostu gospodarczego - PKB jest ledwie o około 28 procent wyższy niż w roku 1989. Gdyby nie karygodne błędy wpierw szoku bez terapii i ostatnio schładzania bez sensu, mógłby być większy o blisko 50 procent.

Gdy spojrzeć na pozostałych kandydatów, to dystans dzielący poziom rozwoju Europy Wschodniej i Zachodniej zwiększył się jeszcze bardziej. W ślad za tym wszystkie nasze niedostatki coraz bardziej rzucają się w oczy jej mieszkańcom i politykom, zniechęcając ich do autentycznego popierania integracji. Za zjednoczeniem opowiada się mniejszość społeczeństw Unii, a proces ten animuje teraz bardziej polityczna niż ekonomiczna siła. O tym w dokumentach z Nicei się nie pisze. O tym tam się mówi.                              

        

        Rochester, 2 grudnia 2000 r