Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na dnie

 

        Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, że  to właśnie koncepcja naiwnego neoliberalizmu i prymitywnej, na pozór tylko twardej polityki finansowej leży u podstaw obecnie gwałtownie narastającego kryzysu gospodarczego, to zaiste niewiele - albo i nic - nie rozumie z tego, co się wokół dzieje. Oczywiście, pomijam nieustannie przetaczające się fale publicystyki ekonomicznej lansującej taką akurat linię ideologiczną i wychwalającej podporządkowaną jej politykę. Merytoryczna i moralna marność tej publicystyki bierze się przy tym częściej z politycznego zamówienia, aniżeli z ekonomicznej niewiedzy, choć i ta - niestety - szaleje jak rzadko kiedy.

        Ogłoszona cztery lata temu - w przeddzień wyborów we wrześniu 1997 roku - zbitka ogólnikowych tez, nazwana natychmiast przez usłużnych publicystów "drugim planem Balcerowicza", szybko okazała się nieprofesjonalnym spisem zaklęć i koncertem życzeń.

Zapowiadano przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, doprowadzono natomiast do jego katastrofalnego załamania. Bezrobocie miało się zmniejszyć, a tu raptem wzrosło o połowę. Umiarkowany deficyt na rachunku obrotów bieżących miał być ograniczony, a zwiększył się ponad dwukrotnie. Inflacja jest dużo większa, niż mogłaby być, a także w porównaniu do tego, co tak szumnie cztery lata temu zapowiadano. Zwiększyć miała się konkurencyjność polskich firm, a teraz coraz mniej z nich potrafi utrzymać się na światowym rynku. Ograniczona miała być biurokracja, a panoszy się we wszystkich sferach życia. Pomimo znacznego rozrostu sektora prywatnego korupcja szaleje i pożera i tak mizerne efekty transformacji. Narosły do granic napięć społecznych dysproporcje w podziale dochodów i majątku, a bieda rozlewa się po najszerszych od czasu wojny obszarach.

        Teraz zaś weszliśmy w kolejną fazę (nie ostatnią!) spowodowanego tą marną polityką kryzysu. Intencjonalnie budżet państwa miał być do tego roku już zrównoważony, a tymczasem trzeszczy w szwach i jego rzeczywisty deficyt (licząc narastające wymagalne zobowiązania) sięga 6 procent PKB. Ten z kolei, zamiast możliwych do osiągnięcia w tym roku 6 do 7 procent przyrostu, zwiększa się o żenujące 1,7 procent.

Budżet załamał się, bo fatalna polityka finansowa - oparta o błędne, oderwane od rzeczywistości teorie ekonomiczne - podcięła gałąź, na której opierają się finanse publiczne. Z jednej strony świadome hamowanie wysokiej uprzednio koniunktury poprzez ograniczanie dochodów i popytu zawęża konsekwentnie bazę podatkową, erodując dochody budżetu państwa. Z drugiej strony irracjonalnie wyśrubowane realne stopy procentowe zwiększają nieustannie obciążenia budżetu, podnosząc ponad miarę poziom jego sztywnych płatności. Cięcia prowadzą do jeszcze większych cięć, drogi pieniądz do pieniądza jeszcze droższego, a obniżanie tempa wzrostu do jeszcze większego jego spadku.   

Przestrzegałem przed tym niebezpieczeństwem przez kilka lat. Nadaremno; zwyciężył nierozumny upór. I cudze interesy. "Schładzanie" gospodarki i celowe wytracanie dynamiki rozwojowej miało jakoby sprzyjać realizacji słynnego "celu inflacyjnego" (oczywiście, chodzi o cel antyinflacyjny) i zewnętrznemu równoważeniu gospodarki. Stało się inaczej, a realizowana polityka najbardziej przysłużyła się zagranicznemu kapitałowi spekulacyjnemu oraz wąskim krajowym grupom interesów i powiązanym z nimi koteriom politycznym. Nawet tym tak ładnie się nazywającym.

        Polityka wysokich stóp procentowych miała sprzyjać stabilizacji i rozwojowi, a doprowadziła do kryzysu finansowego i słabnącego zainteresowania kapitału zagranicznego długoterminowym inwestowaniem w Polsce. Polityka cięć wydatków budżetowych miała sprzyjać redukcji deficytu budżetowego, a teraz - co przecież było w sposób oczywisty do przewidzenia! - narasta on lawinowo, podobnie zresztą jak w latach 1991-92 po przestrzeleniu polityki stabilizacji w latach szoku bez terapii. Czy to dziwi, skoro obecna polityka  schładzania bez sensu tego samego jest autorstwa?

        Dzisiaj nie do wicepremiera J. Steinhoffa czy też ministra J. Bauca należy mieć pretensje za ten rozkład polskiej gospodarki i bez mała upadek finansów publicznych. Oni są nie tyle sprawcami tej smutnej sytuacji, ile raczej ofiarami ekscesów i ewidentnych błędów swego poprzednika. I jeśli teraz trzeba - bo trzeba przecież! - podjąć się niezwykłego trudu przywrócenia względnej równowagi finansowej i wysokiego tempa wzrostu gospodarczego, to wpierw musi się jasno powiedzieć i do końca pojąć, kto i dlaczego sprowadził polską gospodarkę na to dno. Trzeba też potrafić i chcieć z tego faktu wyciągnąć właściwe wnioski.    

 

Wilga, 13 sierpnia 2001 r.