Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Utracony dochód

 

Tak się potoczyły losy, że na początku XXI wieku raptem 30 państw zaliczyć można do krajów wysoko rozwiniętych, choć i w nich wielkie są wciąż obszary niedostatku. Pozostałe około 200 państw i terytoriów nadal boryka się z syndromem niemożności wyrwania się z zacofania albo też udało się im osiągnąć tylko średni poziom rozwoju. Spektrum jest szerokie. Jedni dysponują już dochodem rocznym przekraczającym 40 tysięcy dolarów na mieszkańca, inni zaś żyć muszą (jeśli przeżyć są w stanie) za dolarów 400. Polska - z PKB na mieszkańca niewiele przekraczającym 4 tysiące dolarów (licząc według kursu walutowego) - znajduje się w pewnym sensie "w pół drogi"; mamy dochód 10 razy większy od najbiedniejszych, ale zarazem i 10 razy mniejszy od najbogatszych.

Nieco bardziej korzystnie wygląda nasza sytuacja, jeśli brać pod uwagę PKB szacowany w oparciu o parytet siły nabywczej. Wskazuje on, ile w rzeczywistości wart jest nasz dochód. W tym ujęciu wynosi on obecnie około 8 tysięcy dolarów na mieszkańca. Innymi słowy, zważywszy na różnice cen na rynkach, za nasz dochód uzyskiwany przecież w złotych, możemy kupić taki sam koszyk dóbr i usług, za jaki Amerykanin płaci u siebie 8 tysięcy dolarów.   

 Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju szacuje, że dla 27 krajów Europy Środkowo-Wschodniej oraz republik poradzieckich - zarówno gospodarek Wspólnoty Niepodległych Państw, jak i krajów nadbałtyckich - średni ważony PKB w roku 2001 sięgnąć może ledwie około 74 procent poziomu sprzed zapoczątkowania transformacji, czyli z roku 1989. Polska na tym tle prezentuje się najlepiej. Oczywiście, nie chodzi tu o osiągnięty poziom rozwoju, gdyż wyraźnie w regionie wyprzedzają nas niektóre inne kraje - zwłaszcza Czechy z PKB na mieszkańca (licząc według parytetu siły nabywczej) w wysokości 10.212 dolarów w roku 2001 czy też Słowenia z dochodem równym 15.538 dolarów - ale o dynamikę osiągniętą podczas minionych 12 lat transformacji. W Polsce wskaźnik PKB w porównaniu do roku 1989 sięga w 2001 roku 129 procent. Warto jednak zdawać sobie w pełni sprawę, że jest to wypadkowa zgoła odmiennych tendencji występujących w niedawnej przeszłości.

W jej ramach można wyraźnie rozróżnić trzy kolejne czteroletnie okresy: lata 1990-93, 1994-97 oraz 1998-2001. O ile pierwszy okres często określam jako "szok bez terapii", o tyle o ostatnim trzeba powtórzyć, że zaiste było to "schładzanie bez sensu". Taką ostrą ocenę uzasadnia fakt, że w praktyce nie został zrealizowany żaden z deklarowanych celów, natomiast koszty gospodarcze i społeczne towarzyszące zaaplikowanej "terapii" były dużo większe niż zapowiadane i - dodajmy - niż nieuniknione.

W rezultacie wadliwej polityki ekonomicznej, zwłaszcza strukturalnej i finansowej, w sumie podczas ośmiu lat - 1990-93 oraz 1998-2001 - PKB zwiększył się w granicach błędu statystycznego, bo zaledwie o mizerne 1 procent, natomiast w czteroleciu 1994-97 aż o 28 procent! Innymi słowy, gdyby nie ten epizod, bylibyśmy dzisiaj - po 12 lat wielkich transformacyjnych zmagań - na poziomie sprzed ich rozpoczęcia. A przecież już mogło być znacznej lepiej i więcej.

Cztery lata temu - tuż przed wyborami do parlamentu - pojawiały się płynące nawet z kręgów ówczesnej opozycji krytyczne głosy z supozycjami, że jakoby tempo wzrostu (6,9 procent w roku 1997!) było zbyt niskie z punktu widzenia aspiracji i możliwości Polski, stąd też trzeba je jeszcze bardziej przyspieszyć. Ówczesny przewodniczący Unii Wolności, a późniejszy wicepremier i minister finansów postulował wręcz podwojenie dochodu narodowego w ciągu następnego 10-lecia, co wymagałoby kroczenia przez całą dekadę z średnim rocznym tempem wzrostu PKB w wysokości 7,2 procent. Aby tak właśnie było, wystarczyło tylko utrzymać tempo wzrostu z tamtego okresu...   

Niestety, wskutek "schładzania" uległo ono wpierw ostremu wyhamowaniu, a później - na wiosnę i latem 2001 roku - drastycznemu załamaniu. I tak oto - miast postulowanego w przeddzień powstania rządu AWS-UW wzrostu PKB w latach 1998-2001 o około 32 procent (o 7,2 średnio rocznie) - uzyskano wzrost w sumie o tylko 15,4 procent. Połowę tego, co zapowiadano... Jest to fakt zgoła kompromitujący zarówno dla realizowanej w tym czasie polityki gospodarczej, jak i dla teorii ekonomicznych, na których oparte były te nieziszczone scenariusze.   

A czas biegnie, by nie rzec - ucieka. Przecież nasz PKB na mieszkańca (według parytetu siły nabywczej) mógłby już oscylować wokół 9.300, a nie 8 tysięcy dolarów. To tak, jakby każdy tracił miesięcznie realny dochód o równowartości rynkowej około 100 dolarów.  

 

Warszawa, 27 sierpnia 2001 r.

.