Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Publikacje

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie rozcięty węzeł

 

        Jeszcze pięć lat temu – po wyjściu z zapaści spowodowanej przestrzeleniem polityki stabilizacyjnej na początku poprzedniej dekady – Polska rozwijała się nie tylko najszybciej w całej Europie, ale także pośród wszystkich gospodarek posocjalistycznych. Była to szansa na sukcesywne odrabianie dystansu rozwojowego dzielącego nas od wyżej rozwiniętych regionów świata. W tym roku z tempem wzrostu PKB sięgającym zaledwie jeden procent znajdujemy się na szarym końcu. Przed nami uplasowały się wszystkie pozostałe 31 państwa posocjalistyczne Europy i Azji, w tym także gospodarki funkcjonujące w podobnych do naszych warunkach. Różnice bowiem tkwią w realizowanej polityce gospodarczej. Obecny wskaźnik dynamiki (a raczej stagnacji) lokuje też Polskę na ostatnim miejscu w Europie. Oczywiście, aby osiągnąć nawet to marne, jednoprocentowe tempo wzrostu produkcji, musi ona rosnąć w drugim półroczu szybciej niż w pierwszym, gdyż w kończącym się semestrze wskaźnik ten oscylował w przedziale 0,5-0,7 procent. A przecież mógł być dziesięciokrotnie wyższy i mieścić się w przedziale 5,0-7,0 procent, gdyby tylko nie szkodliwe przechłodzenie koniunktury.  

 

Dramat masowego bezrobocia

 

        Bezrobocia wyeliminować nie można. Jest ono – niestety – nieodłączną cechą gospodarki rynkowej i, decydując się na jej wprowadzenie, społeczeństwo musi się z tym pogodzić. Nie może jednak akceptować masowego bezrobocia na wielką i wciąż rosnącą skalę. Każdy poziom bezrobocia przekraczający jego naturalną stopę, wynikającą z ruchów frykcyjnych na rynku pracy oraz mechanizmu w miarę płynnie dostosowującego jej podaż do popytu na nią, to plaga społeczna i przejaw nieracjonalności ekonomicznej.

        Stopa bezrobocia już mogła w Polsce wynosić tylko około 8 procent, gdyby tylko kontynuowana była strategia rozwoju realizowana w latach 1994-97. Przekracza ona wszakże 18 procent, przy czym w niektórych regionach oraz w odniesieniu do pewnych grup ludności (zwłaszcza młodszego pokolenia) jest jeszcze wyższa – niekiedy wręcz dramatyczna. Według niektórych prognoz – także rządowych – w końcu tego roku ogólna stopa bezrobocia może sięgnąć aż 20 procent. To już zupełna kompromitacja prowadzonej od 1998 roku polityki gospodarczej, która zepchnęła ponad milion ludzi na społeczny margines, pozbawiając ich pracy. Cierpią przy tym nie tylko osoby, które utraciły zatrudnienie i dochody, ale także członkowie ich rodzin. Niektórzy na tym marginesie mogą pozostać już na zawsze. To zaprzeczenie sensu wdrażanych z takim trudem od kilkunastu lat rynkowych reform. Przecież miały – i mogły! – służyć poprawie efektywności ekonomicznej oraz sukcesywnemu podnoszeniu standardu życia coraz szerszych, a nie węższych kręgów społeczeństwa.  

         To jest czas narodowej potrzeby. Te niekorzystne oraz niebezpiecznie społecznie i politycznie tendencje można odwrócić. Nie jest to jednak możliwe bez zasadniczego przyspieszenia tempa rozwoju. Kroczenie ścieżką ślamazarnego wzrostu nie daje szans na przezwyciężanie syndromu masowego bezrobocia.

        Logika przekształceń mikroekonomicznych w naszych warunkach strukturalnych i w kontekście obecnych tendencji w sferze postępu technicznego jest taka, że przy tempie wzrostu produkcji utrzymującym się poniżej pewnego pułapu bezrobocie nadal będzie się zwiększało. Dość zgodnie szacuje się, że o ile w krajach wysoko rozwiniętych elastyczność zatrudnienia względem wzrostu PKB kształtuje się tak, że już przyrost dochodu narodowego rzędu 1 do 2 procent powoduje automatycznie wzrost zatrudnienia, to w warunkach wyłaniających się gospodarek rynkowych – w tym także krajów posocjalistycznych – odpowiedni poziom wzrostu musi być dużo wyższy. W Polsce wynosi on, jak można szacować, 4 do 5 procent. Jest to zatem minimalny wskaźnik tempa wzrostu PKB, którego jak najszybsze osiągnięcie trzeba traktować jako absolutny priorytet polityki gospodarczej. A przecież ostatnimi laty dynamika gospodarcza była raczej ubocznym efektem dążenia do innych celów, które po raz kolejny mylono ze środkami. Celem jest rozwój społeczno-gospodarczy, a wszystko inne to tylko instrumenty, które powinny jemu służyć.  

        Problem jest, oczywiście, dużo bardziej skomplikowany, gdyż to nie tylko wzrost gospodarczy tworzy nowe miejsca pracy, ale wzrost zatrudnienia – obok wzrostu wydajności pracy, co skądinąd cały czas ma miejsce – jest źródłem wzrostu gospodarczego. Innymi słowy, formułując właściwą na tym etapie strategię rozwoju polskiej gospodarki, która musi w coraz większym stopniu integrować się z gospodarką światową, trzeba tworzyć dostępnymi instrumentami polityki (między innymi dochodowej, fiskalnej i edukacyjnej) warunki do wzrostu produkcji o określonych proporcjach pracochłonnych i pracooszczędnych technik i technologii wytwarzania. Jest to tym ważniejsze, gdyż ponad połowa bezrobotnych to ludzie o niskich kwalifikacjach i zapotrzebowanie rynku na ich siłę roboczą jest ograniczone. Są wszakże znaczne obszary potencjalnej aktywności gospodarczej – zwłaszcza w zakresie budownictwa mieszkaniowego i infrastrukturalnego oraz niektórych tradycyjnych usług – gdzie skala absorpcji tych nadwyżkowych rąk do pracy może być dużo większa niż obecnie.  

 

Od stagnacji do boomu

 

To wymaga boomu gospodarczego, a nie stagnacji. Zwiększenie zatrudnienia wykwalifikowanej siły roboczej, w tym zwłaszcza absolwentów szkół i uczelni, wymaga rozkwitu, a nie zamrożenia koniunktury na niskim, wygaszonym prawie do zera poziomie. Inaczej bowiem jeszcze bardziej narastały będą patologie społeczne i poszerzał będzie się obszar społecznego wykluczenia oraz nasilać będzie się fala emigracji wykwalifikowanej siły roboczej. Już odwróciła się korzystna tendencja z okresu „Strategii dla Polski”, kiedy to więcej rodaków wracało do kraju, niż z niego wyjeżdżało. W ostatnich trzech lat blisko ćwierć miliona ludzi – najczęściej młodych i wykształconych – wyjechało zagranicę. Wielu z nich na dobre. Czyli na złe, gdyż w dłuższej perspektywie zmniejsza to potencjalną konkurencyjność polskiej gospodarki i jej perspektywy rozwojowe.

        Tym bardziej niebezpieczna może okazać się teza, która – choć z gruntu fałszywa – będzie teraz coraz silniej lansowana przez pewne grupy interesu, także w mediach. Otóż próbuje się twierdzić, że w zasadzie wzrost produkcji nie ma przełożenia na wzrost zatrudnienia. Stąd już tylko krok to supozycji, że nie ma imperatywu jego przyspieszania z tegoż właśnie względu. W istocie chodzi jednak o coś innego.

Otóż trzeba mieć świadomość, że – podobnie jak w przypadku toczącej się dyskusji o tzw. uelastycznieniu rynku pracy – kryje się za tym kwestia dzielenia efektów wzrostu produkcji pomiędzy zyski czerpane z zaangażowanego w produkcję kapitału oraz dochody otrzymywane przez ludzi żyjących ze sprzedaży na wolnym rynku swojej siły roboczej. To przedmiot wyboru strategicznego i marny to polityk gospodarczy, który konfliktogenności tej sytuacji na czas nie postrzega.

         Tak więc niezbędne jest – nie tylko zresztą ze względu na konieczność przeciwdziałania masowemu bezrobociu, które niszczy tkankę polskiego społeczeństwa – zasadnicze zdynamizowanie produkcji i powrót na ścieżkę wzrostu PKB rzędu 5 do 7 procent rocznie. Choć trudne, jest to możliwe do osiągnięcia. Wiele wskazuje wszak na to, że tak się nie stanie. Nie ma bowiem dostatecznej woli politycznej, aby podjąć zespół działań, który istotnie zmieniłyby uwarunkowania rozwojowe.   

        Zgadzając się z tym, że nie istnieje li tylko jedna jedyna opcja polityki gospodarczej, powtórzyć trzeba wyraźnie, iż zawsze jest jednak jakaś najlepsza z możliwych ścieżek i sekwencji działań. Jej odnalezienie, a potem konsekwentne kroczenie w dobrym tempie i we właściwym kierunku wymaga przede wszystkim klarownej odpowiedzi na pytanie, o co nam chodzi?

Chodzić nam powinno – powinno, gdyż niejednemu z decydentów politycznych chodzi o co innego – właśnie o jak najrychlejszy powrót na ścieżkę szybkiego wzrostu po to, aby jednym odczuwalnie podnieść uzyskiwane dochody, a innym umożliwić ich uczciwe zarabianie. Poprzez pracę, której szukają miliony już ludzi, a nie na ulicy. W kraju, który wciąż jeszcze ma szanse na dobrą przyszłość, a nie zagranicą.

 

Jak rozciąć węzeł

 

        Przełamaniu obecnej niemocy i paraliżu decyzyjnego, a nade wszystko totalnego już braku zdolności do porozumienia się i skoordynowania polityki budżetowej rządu z polityką pieniężną niezależnego banku centralnego, ma służyć zaprezentowany wcześniej „pakiet ratunkowy”. Jego wdrożenie niezbędne jest do stworzenia przestrzeni do realizacji wielu innych trudnych reform strukturalnych, bez których nie uda się ponownie rozpędzić polskiej gospodarki.

Przypomnijmy, że pakiet ten zawiera dwa radykalne posunięcia, które powinny być przeprowadzone równocześnie i natychmiast. Za kilka tygodni może być już za późno. Po pierwsze, należy zdewaluować złotego do poziomu około 4,35 za euro. Po drugie, należy taki kurs wymienny nieodwracalnie usztywnić poprzez systemowe zagwarantowanie jego niezmienności siłą ustawy parlamentarnej. Od strony ekonomicznej jego utrzymanie zagwarantują z kolei dostatecznie wysokie rezerwy walutowe.

        Sens tej propozycji polega na tym, że tylko w tym przypadku udać się może skokowe zwiększenie popytu, zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego, bez czego nie może być mowy o zwiększeniu produkcji i zatrudnienia, a w rezultacie konsumpcji. Wewnętrznego, gdyż znakomicie wzrośnie zapotrzebowanie na rodzimą produkcję (a tym samym na zatrudnienie znacznej części obecnie nadwyżkowej siły roboczej), a to wskutek spadku opłacalności importu i jego substytucję na znaczną ekonomicznie skalę produkcją krajową. Nie padnie też wiele zakładów pracy w innym przypadku skazanych na zagładę. Zewnętrznego, bo przy niższym kursie złotego wielu potencjalnych eksporterów znajdzie zbyt dla swoich wyrobów na zagranicznych rynkach.

Wynikające stąd pchnięcie produkcji może w ciągu następnych kwartałów radykalnie zwiększyć popyt na siłę roboczą. Zwiększy się zatrudnienie, a w konsekwencji dochody i wydatki gospodarstw domowych, co z kolei wzmocni popyt wewnętrzny (również na siłę roboczą) jeszcze bardziej. Poszerzy się także baza podatkowa, co da większe dochody budżetowe. Dodatkowy ich strumień ułatwi redukcję niebezpiecznie wysokiego deficytu budżetowego, którego cięciami wydatków wyeliminować się już nie da. Zwiększyć też można będzie pewne grupy wydatków publicznych służące dalszemu dynamizowaniu produkcji.

Publiczne zgłoszenie tej koncepcji wywołało ożywioną dyskusję. W zasadzie nikt tego planu nie zakwestionował, a wręcz wskazywano na jego racjonalność, a także nieuchronność ustalenia kiedyś kursu, po którym w swoim czasie i u nas wprowadzane do obiegu będzie euro. Otóż kurs ten można ustalić już teraz. Ale pojawiły się też pewne pytania i wątpliwości merytoryczne. Warto się do nich ustosunkować.

Pierwsza kwestia dotyczy skali pożądanego osłabienia złotego. Zwolennicy takiego posunięcia – a jest to przytłaczająca większość ekonomistów i popierających pakiet przedsiębiorców, którzy wystosowali nawet stosowny list do prezydenta i premiera – wydają się być nieco bardziej powściągliwi i niektórzy z nich sugerują mniejszą stopę dewaluacji. Jednakże z szacunków wynika, że dopiero przy kursie nie mniejszym niż 4,30 złotego za dolara można liczyć – zważywszy na cenową elastyczność eksportu – na jego wzrost w tempie wynoszącym kilkanaście procent rocznie, a o takie pchnięcie chodzi.

Druga sprawa to generalny dylemat, czy utrzymywać mechanizm płynnego kursu, czy też odejść od niego i usztywnić relację złotego do euro (nikt już nie sugeruje dolara czy też koszyka walut). Otóż zaryglowanie na nowym poziomie kursu złotego jest konieczne. Wymaga tego stabilizacja inflacji na niskim poziomie i wyeliminowanie ryzyka rozkręcenia się spirali dewalucja-inflacja-dewaluacja. Ponadto wprowadzenie kursu sztywnego całkowicie – całkowicie! – wyeliminuje możliwości spekulacji na jego wahaniach, co tak bardzo przecież szkodzi polskiej gospodarce.    

Trzecia podnoszona wątpliwość dotyczy podrożenia wsadu importowego, a tym samym kosztów produkcji wielu rodzimych przedsiębiorstw. Otóż pamiętać trzeba, że to właśnie ma zmusić do substytucji części importu zaopatrzeniem ze źródeł krajowych, które w wielu wypadkach będą w stanie dostarczyć poszukiwane wyroby po cenach niewiele wyższych od towarów zagranicznych. Natomiast ewentualny dodatkowy koszt jest dużo mniejszy niż koszty obecnie ponoszone w makro skali.

Czwarte wreszcie pytanie dotyczy niebezpieczeństwa ponownego podniesienia się poziomu inflacji. Jest ono nikłe. Przy dewaluacji rzędu 14-16 procent inflacja wzrosłaby o 1,5 do 2 punktów, wracając przejściowo do zaledwie około 4 procent w stosunku rocznym, po czym szybko – i na stałe! – spadłaby do obecnego niskiego poziomu zbliżonego do stopy inflacji dominującej w krajach obszaru euro.

 

Nędza polityki

 

Dlaczego zatem pakiet ten nie jest wdrażany? Dlaczego traci się czas na jałowe dyskusje i nie prowadzące do niczego spotkania różnych ogniw władzy, skoro tej władzy obowiązkiem jest przerwanie syndromu niemocy i wyrwanie polskiej gospodarki z bagna, w którym grzęźnie? Przecież to już powinno być dla każdego oczywiste, że tu jest potrzebne cięcie. Na miarę Aleksandra. Macedońskiego. Ten poplątany węzeł jest nie do rozsupłania. Każdy ciągnie z innej strony i pętla jeszcze bardziej się zaciska. Trzeba ją rozciąć. Jedyny na to sposób, to jak najszybsze wprowadzenie proponowanego „pakietu ratunkowego”.

Prawdziwy dramat polega na tym, że nie będzie on wprowadzony. A to ze względu na nędzę polityki, która niestety musi prowadzić do nędzy ekonomicznej jakże wielu ludzi. Ale – jak ktoś mądry zauważył – teraz przynajmniej wiadomo już, co można było i należało zrobić i kto czego nie zrobił. Warto jeszcze pojąć – dlaczego.