Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Wywiady

 

Publikacje

Książki

Eseje

Working Papers

Artykuły

Wywiady

CV

Kontakt

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PRZEGLĄD  ORGANIZACJI

Nr 7/8 (lipiec/sierpień) 2002, s. 3-8.

 

Okiem technokraty

 

Rozmowa profesorem GRZEGORZEM W. KOŁODKO dyrektorem Centrum Badawczego Transformacji, Integracji i Globalizacji TIGER (www.tiger.edu.pl)

 

Czy Polska może dokonać jednostronnej „euroizacji” i jakie byłyby tego konsekwencje?

Taki zabieg musiałby polegać na tym, że bez uzgodnienia z władzami, które są emitentem euro, wprowadza się jednostronnie ten pieniądz do obiegu w Polsce. Byłby to akt lekceważący i arogancki wobec Europejskiego Banku Centralnego i całej Unii Europejskiej. Jest to więc teoretycznie możliwe, jednak zupełnie by się nam nie opłaciło. Tego typu działania zdarzały się w historii, ale miały zupełnie wyjątkowy charakter. Jednostronna dolaryzacja miała miejsce – w dramatycznych skądinąd warunkach - w Ekwadorze w roku 2000. Kiedy doszło tam do otwartego kryzysu – nie tylko ekonomiczno-finansowego, ale i społeczno-politycznego – władze tego kraju, bez uzgodnień z Amerykanami, podjęły decyzję o wprowadzeniu dolara w miejsce lokalnej waluty. W naszym przypadku byłby to pomysł zły i nie rozwiązujący żadnego ze strukturalnych problemów, z jakimi boryka się Polska.

A na czym polega Pana propozycja?

Najpoważniejszym wyzwaniem jest dziś taka koordynacja polityki pieniężnej i budżetowej, która – chroniąc osiągnięty znacznym wysiłkiem poziom niskiej inflacji –  pozwoli rozruszać polską gospodarkę i wrócić na ścieżkę szybkiego wzrostu gospodarczego, przez co rozumiem tempo wzrostu PKB na poziomie 5-7% rocznie. Aby to osiągnąć, należy wykonać jednocześnie dwa radykalne posunięcia. Dokonać dość głębokiej, jednokrotnej dewaluacji złotego, urealniając kurs do poziomu, który znakomicie poprawi konkurencyjność polskich eksporterów i zmniejszy konkurencyjność towarów importowanych do Polski. Ta dewaluacja powinna wynosić ok. 15% i sprowadzić kurs euro do 4,35 zł. Jednocześnie trzeba zamrozić ten kurs na zawsze (w praktyce do czasu wstąpienia do unii monetarnej, czyli zastąpienia złotego przez euro) w ramach politycznie gwarantowanego zarządu waluty (tzw. currency board), co będzie czynnikiem uwiarygodniającym ten kurs i likwidującym niebezpieczeństwo powstania spirali dewaluacja-inflacja-dewaluacja.  

Obecny kurs złotego jest nadwartościowy, co wynika z polityki wysokich stóp procentowych prowadzonej przez NBP. Siła złotego w obecnej chwili bierze się bynajmniej nie z siły polskiej gospodarki, która przecież jest w marnej kondycji, ale ze spekulacji wokół polskiego pieniądza, do czego de facto zachęca polityka banku centralnego.  

Takie posunięcie – wbrew temu, co można nieraz usłyszeć w Polsce – byłoby ze zrozumieniem przyjęte w Unii Europejskiej. Towarzyszyć temu powinna zdecydowana deklaracja woli przystąpienia do strefy euro wkrótce lub bezpośrednio po wejściu do UE. Dzięki temu przeszlibyśmy od obecnego stanu, który przez prof. Podkaminera został nazwany import fed growth (zresztą na wyrost, bo co to za wzrost – około 1 procent średnio rocznie w latach 2001-02) do export led growth, czyli wzrostu napędzanego eksportem. Pozwoliłoby to wykorzystać istniejące moce wytwórcze polskiej gospodarki dzięki zwiększeniu stopy substytucji importu produkcją krajową. Miałoby to także wpływ na wzrost zatrudnienia, a co za tym idzie – wzrost popytu wewnętrznego oraz zwiększenie dochodów budżetu (bez podwyższania podatków). W ten sposób można by ponownie zacząć zmniejszyć deficyt budżetowy, czego nie da się ze względów społecznych dokonać jakimiś bardziej znaczącymi cięciami po stronie wydatków. W rezultacie tych działań można by też zwiększyć wydatki budżetu – przede wszystkim na inwestycje w kapitał ludzki i likwidację wąskich gardeł  w sferze infrastruktury, którą hamują wzrost.  

Jakie są wady takiego rozwiązania?

Problemem byłby wzrost obciążeń podmiotów gospodarczych i gospodarstw domowych, które zaciągnęły zobowiązania w walutach obcych. Jednak koszty, które dziś ponosimy nie przeprowadzając tego manewru, są w skali gospodarki znacznie wyższe. Co gorsza, obecny kurs złotego i tak jest nie do utrzymania, a kiedy już mit silnego złotego pęknie, to będziemy mieli poważny kryzys finansowy, który łatwo może przerodzić się w kryzys polityczny. Wtedy jednak już nie będziemy mogli wykorzystać proponowanego szoku dewaluacyjnego i idącej w ślad za nim stabilizacji, a obniżka wartości złotego może być znacznie wyższa niż proponowane przeze mnie 15%.   

Kiedy należałoby przeprowadzić taką operację?

Teraz albo wcale. Teraz jest ostatnia chwila, kiedy jeszcze jest to możliwe i sensowne. Jeśli za kilka miesięcy nastąpi bądź załamanie kursu złotego, bądź otwarty kryzys społeczno-polityczny, całą tę koncepcję można będzie umieścić w muzeum pomysłów słusznych i nie zrealizowanych na czas. Oczywiście, ze względów politycznych, a nie merytorycznych. Dziś jestem przekonany, że ta operacja nie zostanie przeprowadzona. Wielka szkoda.

A jakie są alternatywne scenariusze?

W mojej opinii – płonne oczekiwanie na cud. Iluzją jest bowiem nadzieja, że ożywienie koniunktury na Zachodzie pomoże Polsce wydobyć się z dołka. Kilka procent więcej wzrostu w Unii czy USA nie przełoży się na kilka procent wzrostu w Polsce, bo my w sumie bardzo mało eksportujemy (ok. 30 mld dolarów, czyli zaledwie 17-18% PKB). Na dodatek wiele polskich przedsiębiorstw nie doczeka tego ożywienia; codziennie wiele z nich znika poprzez likwidacje, bankructwa, przejęcia. Błędna i szkodliwa polityka schładzania koniunktury – i to w sytuacji, kiedy ze względu na pewne, umiarkowane skądinąd, szoki zewnętrzne należało ją podtrzymywać wszelkimi dostępnymi metodami – doprowadziła do tego, że czas został stracony, produkcja nie została wytworzona. Wykonanie proponowanego przeze mnie manewru w październiku 2001 r. z dużym prawdopodobieństwem pozwoliłoby uniknąć upadłości Stoczni Szczecińskiej i setek innych, małych i średnich firm, o których mniej mówi się w telewizji, ale od których funkcjonowania rozwój polskiej gospodarki zależy w jeszcze większym stopniu.  

Oczywiście, nie jest tak, że mój pomysł stanowi panaceum na wszystkie problemy polskiej gospodarki. Jest to jednak pierwszy, ale konieczny krok. Bez stworzenia w ten sposób odpowiedniej przestrzeni nie ma szans wykonania następnych ruchów w dziedzinie makro-, mezo- i mikroekonomii,  po stronie polityki strukturalnej i zmian instytucjonalnych, w zakresie dostosowań budżetowych i dalszego manipulowania instrumentami polityki pieniężnej. Aby pożądane reformy realizować, trzeba mieć czas i środki, aby je wykonać, trzeba mieć chwilę wytchnienia od bieżących problemów. Taką możliwość daje nam jeden z najpotężniejszych instrumentów, jakim dysponuje władza w suwerennym państwie – polityka kursu walutowego. Tego instrumentu z chwilą wejścia do obszaru euro zostaniemy jednak pozbawieni – i to raz na zawsze. Ale przedtem moglibyśmy przy pomocy jednorazowej operacji znacząco poprawić sobie warunki startu do prawdziwej konkurencji na prawdziwie otwartym wspólnym europejskim rynku. A tego zrobić nie chcemy z przyczyn, które naprawdę trudno jest pojąć w kategoriach racjonalnych. Ale kto twierdzi, że polityka jest racjonalna?  

Czy rząd powinien się wzbraniać przed zakupem na rynku dewiz potrzebnych do spłaty zadłużenia zagranicznego?

Zadłużenie zagraniczne to nie tylko problem rządu, bo ok. 30 mld dolarów wynosi obecnie zadłużenie przedsiębiorstw. Wskutek prowadzenia polityki wysokich stóp procentowych przez niezależny NBP wielu przedsiębiorców wolało brać na siebie ryzyko kursowe i zadłużać się w nominalnej niżej oprocentowanej walucie obcej. Niedługo, być może, przyjdzie im ponieść konsekwencje tego typu decyzji. Oczywiście, w przypadku zastosowania mojej recepty koszty alternatywne byłyby mniejsze niż w sytuacji załamania kursu złotego, do czego może dojść w wyniku toczącej się spekulacji i niekontrolowanej gry sił rynkowych. Nie wiemy dokładnie, jaka część tego zadłużenia to zobowiązania firm zagranicznych operujących w Polsce, ale niezależnie od tego czy za granicą pożyczają „nasi” czy „obcy”, to jeśli wpadną w tarapaty, zasiłki bezrobotnym będzie musiał wypłacić budżet. A tych bezrobotnych i tak już jest zbyt dużo; gdyby kontynuować w ostatnich latach linię „Strategii dla Polski” z lat 1994-97, to już mogłoby ich być przynajmniej dwa razy mniej.  

Jeśli zaś chodzi o dług rządowy, to w budżecie nie ma wolnych środków, które pozwalałyby kupować walutę na zapas, nawet jeśli jest ona relatywnie tania i trzymać ją do czasu spłaty. Tego typu operacje byłyby zresztą dość ryzykowne. A od przetrzymywania rezerw walutowych jest bank centralnych, który w wyniku bardzo kosztownego procesu sterylizacji nadmiernej płynności rynku zgromadził ich bardzo wiele. Stanowić teraz mogłoby to dodatkowe zabezpieczenie dla skuteczności operacji dewaluacja-stabilizacja, którą proponuję.

Jeśli natomiast kontekst pytania miałby sugerować, że oto w ten sposób – poprzez zakup walut przez rząd – można by doprowadzić do obniżki kursu złotego, to nie podzielam tego poglądu. Nie wierzę w skuteczność tego typu interwencji na rynku walutowym, także w przypadku, gdyby dokonywał ich bank centralny, co wydaje się sugerować minister finansów. Nie tędy droga. To szybko skutkowałoby marnotrawieniem rezerw, a konkretnie przechwyceniem kolejnych narodowych zasobów przez międzynarodowych spekulantów, którzy nie tylko byli w stanie walczyć skutecznie z Bankiem Anglii, a co dopiero z NBP. Naszą szansą jest usztywnienie kursu wobec euro, ale na niższym poziomie i przeprowadzenie tego procesu pod kontrolą władz państwowych – najlepiej w twórczym współdziałaniu rządu i banku centralnego. Ale – jak wiadomo – ze względu na doktrynerstwo kierownictwa tego ostatniego, a także ze względu na pewien konflikt interesów, jak można sądzić, współdziałanie takie jest niemożliwe. Dlatego też ten węzeł trzeba przeciąć zdecydowanie na drodze ustawowej. Czyli demokratycznie, bo parlament pochodzi z demokratycznych przecież wyborów. Alternatywą byłoby znaczne, na poziomie kilku punktów procentowych obniżenie stóp procentowych przez NBP, ale bank centralny tego nie zrobi z powodów politycznych, doktrynalnych i personalnych. Taka alternatywa jest zatem zupełnie nierealne i szkoda już czasu na jej jałowe roztrząsanie. A i tak byłoby to rozwiązanie znacznie gorsze od proponowanego przez mnie, bo teraz już nie rozwiązywałoby żadnych problemów strukturalnych.

Czy Europa może skutecznie konkurować z Ameryką?

Może. I ma w tej konkurencji wiele silnych stron. Odpowiedzią na amerykańskie wyzwanie jest między innymi poszerzanie Unii, co nas tak żywotnie dotyczy, oraz pogłębienie stopnia integracji europejskiej, między innymi poprzez wdrożenie do obiegu euro i postępującą harmonizację instytucjonalną. USA to potęga polityczna, militarna i ekonomiczna. Uważam, że co najmniej w perspektywie następnego pokolenia będzie to lokomotywa gospodarki światowej, zarówno w aspekcie technologicznym, jak i finansowym, a także jako obszar szybko rosnącego bogactwa. Już dziś PKB na mieszkańca w USA wynosi ok. 37 tys. dolarów. Licząc według parytetu siły nabywczej (tzw. PPP) jest to o około 25% więcej niż średnio w Unii, a ten dystans jeszcze się powiększy, kiedy poszerzy się o nowych, biedniejszych członków Unia, gdyż pociągną oni średnią unijną w dół. Polska, niestety, w największej mierze.

Czy prawdopodobne jest, że nastąpi znaczące rozejście się kursów euro i dolara?

Raczej nie. To jest rzecz przypadku, ale realna wartość obu walut jest bardzo podobna. Euro zostało wprowadzone w sytuacji wyraźnej nadwartościowości wobec dolara. W chwili zrodzenia się kurs wynosił ponad 1,17 dolara za euro, potem było odwrotnie – były dni kiedy za dolara trzeba było płacić ponad 1,17 euro. Teraz wracamy do względnego parytet i jest już coraz bliżej relacji 1:1. To, sądzę, odzwierciedla prawdziwą relację wartości tych dwu walut. Kiedy prof. Robert A. Mundell – laureat nagrody Nobla w 1999 r. i przewodniczący rady naukowej instytutu TIGER, którym kieruję) gościł z wizytą w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. L. Koźmińskiego, zażartował, że dobrze byłoby zrównać euro z dolarem i usztywnić taki kurs, a jeny, wtedy po kursie niewiele przekraczającym 100 za dolara, potraktować jako grosze i stworzyć jeden wielki obszar wspólnej waluty obejmujący aż ponad 60% światowej produkcji. Wtedy zażartowałem, że złoty mógłby być potraktowany jako quarter. To wszystko, czyli tworzenie jednego światowego obszaru walutowego, to raczej pieśń bardzo odległej przyszłości. Faktem wszakże jest, że globalna gospodarka w coraz większym stopniu zaczyna wymagać koordynacji polityki pieniężnej na skalę globalną. Szanse na stworzenie jednej waluty i jednego banku centralnego są wprawdzie niewielkie, ale za pokolenie albo dwa na świecie będzie nie sto kilkadziesiąt, ale kilka lub kilkanaście walut: dolar, euro, jen, juan, rubel, rupia, frank szwajcarski oraz, być może, kilka nowych walut regionalnych, na przykład w rejone ASEAN czy Południa Afryki, a także jeszcze kilkanaście mało liczących się walut narodowych. Dziś najbardziej dynamiczne rośnie strefa euro. W niedalekiej przyszłości (mam nadzieję) przystąpią do niej Wielka Brytania, Szwecja i Dania, a potem Polska i inni obecni kandydaci do członkostwa w Unii Europejskiej. Do tego jeszcze dochodzą rozmaite kraje, które mają sztywny kurs swojej waluty wobec euro. Dzięki temu występuje dziś np. bardzo ścisły związek pomiędzy frankiem w Gabonie i koroną w Estonii, choć zamieszkujący tam ludzie mają nikłą tego świadomość.    

Wracając jednak do pytania o doganianie USA, problem polega na tym, czy Europa potrafi zmobilizować się do rozwoju w tempie szybszym niż Ameryka; w minionej dekadzie to się nie udawało i USA daleko wysforowały się do przodu. Jednakże w latach następnych szybszy rozwój UE niż USA nie jest niemożliwy. Nie jest on wszakże również pewny. Kluczowe znaczenie będzie tu miało poszerzenie Unii. Jeśli będzie to czynnik dynamizujący, to wyścig z Ameryką może być skuteczny. Jeśli natomiast nowe kraje wniosą do Unii jedynie bagaż problemów i niski poziom PKB, to bynajmniej Ameryka nie będzie na nas czekać. Jest przy tym kilka czynników, które pozwalają wierzyć w sukces Unii: istnieje znaczne pole manewru w zakresie uelastyczniania rynku pracy, w wyniku wprowadzenia euro znacznie obniżyły się koszty transakcyjne, bardzo prawdopodobne jest zwiększenie inwestycji w kapitał ludzki, należy oczekiwać harmonizacji rozwiązań podatkowych sprzyjających bardziej dynamicznemu formowaniu się kapitału. Jeśli wszystkie te zamierzenia zostaną podjęte i zrealizowane, to Europa będzie mogła z Ameryką skutecznie rywalizować.  

Ale USA też nie stoją w miejscu. Stworzenie wolnego obszaru handlowego obu Ameryk – nie wiadomo czy się to uda, ale takie są zamiary – byłoby godną odpowiedzią na poszerzenie i pogłębienie integracji w Unii. AFTA, obejmująca 35 państw od Tierra del Fuego po Alaskę, byłaby organizmem gospodarczym o olbrzymim potencjale. Dziś NAFTA i UE wytwarzają ok. 55% światowej produkcji, z czasem to może być 2/3, a nawet 70% – w  zależności od dynamiki rozwoju nowych członków Unii Europejskiej i krajów Ameryki Południowej. Pamiętajmy jednak, że bardzo ważnym czynnikiem w tym globalnym równaniu jest jeszcze Azja.

Co Pan sądzi o sytuacji gospodarczej w Chinach?

To jest kraj niebywałego sukcesu gospodarczego. Nikt nigdy w dziejach ludzkości nie dokonał takiego skoku. Wzrost PKB w Chinach w latach 80. wynosił 10,7% rocznie, a w latach 90. 10,1%. Ostatnie trzy lata to około 7% rocznie. Kiedy Deng Xiao Ping zapoczątkował reformy ekonomiczne w końcu latach 70., chiński PKB (liczony w skali całego kraju) wynosił ok. 300 mld dolarów. W radzieckiej Rosji wynosił on w 1978 roku około 700 mld. Dziś – 25 lat później – w Rosji jest to marne 400 mld, a w Chinach już ponad  1 bln. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę parytet siły nabywczej, to różnica na korzyść Chin jest jeszcze większa. Dziś PKB na mieszkańca w Chinach wynosi 12% poziomu amerykańskiego (w Polsce 26,3%). Jeszcze dekada takiego marazmu jak ostatnio nad Wisłą i takiej dynamiki w Chinach – i 1,3 miliarda Chińczyków będzie żyło lepiej niż 38 mln Polaków.

Dalsze losy świata zależą do tego, jak się będą integrować i rozwijać te wielkie centra światowej gospodarki: NAFTA, z USA w środku i docelowo obejmująca całą Ameryką Łacińską; Unia Europejska poszerzona początkowo o 12 państw, a potem o kolejne; Chiny i Japonia (która jeszcze kilka lat będzie borykała się z poważnymi problemami, ale cały czas jest potęgą wytwarzającą około 10% światowej produkcji) i wreszcie wielka niewiadoma, czyli WNP z Rosją grającą w tym ugrupowaniu pierwsze skrzypce.

Czy jest szansa, że Rosja będzie aspirować do bliższej współpracy z USA – w obawie przed Chinami i widząc swoje niedopasowanie do Europy?

Nie sądzę. Rosjanie będą raczej puszczać oko do Europy. Jeśli jednak kiedyś powiedzą, że zamierzają wstąpić do UE, to wprawdzie zostanie to na niwie politycznej potraktowane poważnie, ale jedyna możliwa do udzielenia odpowiedź będzie brzmiała: zapraszamy, ale po spełnieniu wszystkich warunków (czyli praktycznie nigdy w dającej się przewidzieć przyszłości). Do NAFTA Rosja przecież też nie będzie dołączała, będzie się natomiast rozwijała po swojemu. W tym wielkim kraju będą wzmacniały się i gospodarka rynkowa, i demokracja, ale w rosyjskim stylu. To nie będzie druga Japonia ani drugie Chiny, to nie będą też drugie Niemcy ani druga Ameryka. To będzie kolejna Rosja. A jaka – to już zależy od mądrości rosyjskich elit politycznych i biznesowych. W każdym razie obecnie – jeśli abstrahować od nadmiernie wysokiej ceny, jaką zapłacili za nieudolnie przeprowadzaną transformację w latach 90. – warunki startu mają niezłe: stosunkowo dobrze wykształcone (choć zdezintegrowane i mało aktywne) społeczeństwo i bardzo bogate zasoby naturalne. W Rosji kilka lat temu dopuszczono do silnej dewaluacji rubla, a następnie ustabilizowano kurs i teraz dość skutecznie próbuje się równoważyć budżet. Polityka ta ma pewne znamiona zbliżone do mojej propozycji dla Polski, ale tylko pozornie. Rosja nie „zaryglowała” swojego kursu, tylko poluzowała, a następnie z powrotem usztywniła politykę kursową. Może to zrobić kolejny raz i jeśli władza uzna to za stosowne, tak się stanie. Niezależność banku centralnego w Rosji może nie spełnia standardów zachodnioeuropejskich, ale też na pewno rosyjski bank centralny nie będzie dławił rosyjskiej gospodarki w imię swoich, oderwanych od narodowych potrzeb koncepcji. I tak w ciągu ostatnich 3 lat, 2000-02, rosyjski PKB rośnie o ponad 20%, podczas gdy polski jedynie o około 6%.  

Rosja jest dziś na etapie prób (z czasem będą one, moim zdaniem, coraz bardziej skuteczne) reintegracji obszaru gospodarczego dawnego ZSRR – na zupełnie nowych zasadach wyłaniającej się gospodarki rynkowej. Jakie w tym przypadku ostatecznie nabiorą one kształty, to się dopiero okaże. Związki gospodarcze w ramach WNP są i będą w przyszłości znacznie słabsze niż w UE, ale są i będą silniejsze niż w takich stowarzyszeniach gospodarczych, jak ASEAN, SADC (południowoafrykańska strefa współpracy stworzona przez RPA i 13 innych państw), czy SAARC (organizacja współpracy gospodarczej skupiająca Indie, Pakistan, Bangladesz, Sri Lankę, Nepal, Bhutan i Malediwy).

Do pomyślenia jest taka sytuacja, że za kilkanaście lat będzie istniała strefa rubla WNP (bo raczej nie rubla rosyjskiego, choć ekonomicznie byłoby to łatwiejsze, ale politycznie może być trudne do wykonania), na obszarze której dokona się znaczna liberalizacja handlu i prowadzona będzie skoordynowana polityka handlowa i gospodarcza wobec reszty świata.

Rosja, podobnie jak Chiny, idzie swoją drogą do nowoczesności. Są to różne drogi i widać rywalizację tych dwóch państw. Kiedy ostatnio wykładałem w Chinach, zapytano mnie wprost: która gospodarka jest bardziej rynkowa – rosyjska, czy chińska? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Chiny są już w Światowej Organizacji Handlu (WTO), a Rosja zostanie przyjęta w ciągu roku-dwóch. Zresztą im szybciej, tym lepiej dla postępującej globalizacji. Tymczasem niedawno wpierw Unia Europejska, a zaraza potem USA ogłosiły, że oto Rosja ma już gospodarkę rynkową. Jest to jednak deklaracja polityczna, która musi być postrzegana nie tylko w kontekście rzeczywistego postępu w odniesieniu do urynkowienia gospodarki rosyjskiej, ale także jako swoista nagroda polityczna za podpisanie układu o kontroli i zmniejszeniu arsenału atomowego i współdziałaniu z NATO, a także współpracę w walce z międzynarodowym terroryzmem. Dla mnie, jako technokraty, tego typu deklaracje mają jednak małe znaczenie. O tym, czy coś jest, czy też nie już pełnokrwistą gospodarką rynkową, decyduje przede wszystkim warstwa instytucjonalna, a z tego punktu widzenia i przed Rosją, i przed Chinami jeszcze długa droga. Te gospodarki więcej dzieli niż łączy, choć obie w podobnym stopniu różnią się od tego, co na Zachodzie uważane jest za kapitalizm. W Rosji np. mamy gospodarkę sprywatyzowaną w znacznie większym stopniu, choć pochodzenie tego prywatnego kapitału budzi wiele uzasadnionych wątpliwości. W Chinach z kolei występuje znacznie lepsze oprzyrządowanie prawne dotyczące przepływów kapitałowych oraz inwestycji zagranicznych. Oba jednakże kraje wciąż gospodarkami rynkowymi nie są.

Co sądzi Pan o koncepcji 20:80?

Nie wierzę w takie proroctwa. Jeśli gdziekolwiek miałyby wystąpić symptomy tego zjawiska, to najpierw w USA, a tam nic podobnego się nie dzieje. Bezrobocie co prawda wzrosło ostatnio do 6%, ale jeszcze dwa lata temu było na poziomie niewiele przekraczającym 4%, czyli 20 razy mniej niż prorokują kasandryczni futurolodzy. W zdrowej gospodarce i w warunkach elastycznego rynku pracy ubytek zatrudnienia w przemysłach tradycyjnych, schyłkowych i o niskiej efektywności jest równoważony (a w przypadku USA w latach 90. z nadmiarem) przez przyrost stanowisk w sektorach nowoczesnych. W USA tylko 7% bezrobotnych znajduje się w tym stanie ponad rok, podczas gdy w Polsce ponad połowa. Bezrobocie jest wciąż (i zawsze tak było) największe tam, gdzie gospodarka kuleje i daleko jej do nowoczesności. W latach 90. PKB w USA zwiększył się w sumie o 38%, więcej miejsc pracy zatem w tej najbardziej rozwiniętej gospodarce świata przybyło niż ubyło. I to właśnie wskutek niebywałego postęp technicznego związanego z obecną rewolucją naukowo-techniczną. Nie likwiduje ona zatem nieuchronnie miejsc pracy, jak usiłują twierdzić czarnowidze rysujący perspektywę 80% bezrobocia i 20% zatrudnienia siły roboczej, ale może je tworzyć. Także w Polsce. Pod warunkiem wszakże, że będzie prowadziło się sprzyjającą temu politykę.     

Dziękuję Panu za rozmowę.

Rozmawiał Dariusz Teresiński